Wiersze

Wiersze Adama Zagajewskiego w interpretacji Autora.

Autoportret w samolocie

W klasie ekonomicznej

Skulony jak embrion,

wtłoczony w ciasny fotel,

próbuję sobie przypomnieć

zapach świeżo skoszonego siana,

kiedy drewniane wozy zjeżdżają

w sierpniu z górskich łąk,

ślizgając się na polnych drogach,

i woźnica krzyczy głośno, tak jak zawsze

krzyczą mężczyźni w chwilach paniki

– już w Iliadzie tak wrzeszczeli,

i nigdy potem nie zamilkli,

ani w czasie wypraw krzyżowych, 

ani później, dużo później, blisko nas,

kiedy nikt ich nie słucha.

Jestem zmęczony, myślę o tym, o czym

nie da się myśleć – o ciszy, jaka panuje

w lesie, kiedy zasnęły już ptaki,

o zbliżającym się końcu lata.

Trzymam głowę w dłoniach,

jakbym chciał ją uchronić od zniszczenia.

Widziany z zewnątrz, mogę się zapewne

wydawać nieruchomy, nieomal martwy,

zrezygnowany, godny współczucia.

Ale to nieprawda – jestem wolny,

może nawet szczęśliwy.

Tak, trzymam w dłoniach

moją ciężką głowę,

lecz w niej właśnie rodzi się wiersz.

Autoportret

Między komputerem, ołówkiem i maszyną do pisania

schodzi mi pół dnia. Kiedyś zrobi się z tego pół wieku.

Mieszkam w obcych miastach i niekiedy rozmawiam

z obcymi ludźmi o rzeczach, które są mi obce.

Dużo słucham muzyki: Bacha, Mahlera, Chopina, Szostakowicza.

W muzyce znajduję siłę, słabość i ból, trzy żywioły.

Czwarty nie ma imienia.

Czytam poetów, żywych i umarłych, uczę się od nich

wytrwałości, wiary i dumy. Próbuję zrozumieć

wielkich filozofów – najczęściej udaje mi się

uchwycić tylko strzępy ich drogocennych myśli.

Lubię chodzić na długie spacery paryskimi ulicami

i patrzeć na moich bliźnich, ożywionych zazdrością,

pożądaniem lub gniewem; obserwować srebrną monetę,

która przechodzi z dłoni do dłoni i powoli traci

swój okrągły kształt (zaciera się profil cesarza).

Tuż obok rosną drzewa, niewyrażające nic,

jeśli nie liczyć zielonej, obojętnej doskonałości.

Po polach kroczą czarne ptaki,

które wciąż na coś czekają, cierpliwe jak hiszpańskie wdowy.

Nie jestem już młody, ale wciąż są starsi ode mnie.

Lubię głęboki sen, kiedy mnie nie ma,

i szybką jazdę rowerem wiejską szosą, gdy topole i domy

rozpływają się jak cumulusy na pogodnym niebie.

Czasem przemawiają do mnie obrazy w muzeach

i nagle znika ironia.

Uwielbiam przyglądać się twarzy mojej żony.

Co tydzień, w niedzielę, telefonuję do ojca.

Co dwa tygodnie spotykam się z przyjaciółmi,

w ten sposób dochowujemy sobie wierności.

Mój kraj wyzwolił się od jednego zła. Chciałbym,

żeby za tym poszło jeszcze jedno wyzwolenie.

Czy mogę być w tym przydatny? Nie wiem.

Nie jestem wprawdzie dzieckiem morza,

jak napisał o sobie Antonio Machado,

ale dzieckiem powietrza, mięty i wiolonczeli,

i nie wszystkie drogi wysokiego świata

krzyżują się ze ścieżkami życia, które, na razie,

należy do mnie.

Malarze Holandii

Cynowe misy ciężarne i ciężkie metalem.

Grube okna puchnące od światła.

Materialność ołowianych obłoków.

Suknie jak kołdry. Wilgotne ostrygi.

Rzeczy są nieśmiertelne ale nie służą nam.

Drewniane chodaki potrafią iść same.

Kafle podłogi nie nudzą się nigdy,

czasem grają w szachy z księżycem.

Brzydka dziewczyna studiuje list

napisany sympatycznym atramentem.

Czy idzie o miłość czy o bogactwo?

Obrusy pachną krochmalem i moralnością.

Powierzchnia nie łączy się z głębią.

Tajemnica? Nie ma tajemnicy, jest tylko błękit,

niespokojny i gościnny jak krzyk mewy.

Kobieta obiera w skupieniu czerwone jabłko.

Dzieci marzą o starości.

Ktoś czyta książkę (książka jest czytana),

ktoś śpi i zamienia się w ciepły przedmiot,

który oddycha (jak akordeon).

Lubili mieszkać. Mieszkali wszędzie,

w drewnianym oparciu krzesła

i w strużce mleka wąskiej jak Cieśnina Beringa.

Drzwi były szeroko otwarte, wiatr przyjazny,

miotły odpoczywały po sumiennej pracy.

Domy odsłonięte. Malarstwo kraju,

w którym nie było tajnej policji.

Tylko na twarzy młodziutkiego Rembrandta

pojawił się przedwczesny cień. Czemu?

Powiedzcie, malarze Holandii, co będzie,

gdy jabłko zostanie obrane, gdy zgaśnie jedwab,

gdy wszystkie kolory będą zimne.

Powiedzcie, czym jest ciemność.

Mistyka dla początkujących

Dzień był łagodny, światło przyjazne.

Ten Niemiec na tarasie kawiarni

trzymał na kolanach niedużą książkę.

Udało mi się zobaczyć jej tytuł:

Mistyka dla początkujących.

Od razu zrozumiałem, że jaskółki,

które, przenikliwie gwiżdżąc,

patrolowały ulice Montepulciano,

i ściszone rozmowy onieśmielonych wędrowców

z Europy Wschodniej zwanej Środkową,

i białe czaple, stojące – wczoraj, przedwczoraj? –

w polach ryżowych jak zakonnice,

i zmierzch, powolny i systematyczny,

zacierający kontury średniowiecznych domów,

i drzewa oliwne na niewielkich wzgórzach,

poddane wiatrom i pożarom,

i głowa Nieznanej księżniczki,

którą widziałem i podziwiałem w Luwrze,

i witraże w kościołach jak skrzydła motyli

pomazane pyłkiem kwiatów,

mały słowik, który ćwiczył recytację

tuż przy autostradzie,

i podróże, wszystkie podróże,

to była tylko mistyka dla początkujących,

wstępny kurs, prolegomena

do egzaminu, który odłożony został

na później.

Moi mistrzowie 

Moi mistrzowie nie są nieomylni. 

To nie Goethe, który nie może 

zasnąć tylko wtedy, gdy w oddali 

płaczą wulkany, ani Horacy, 

piszący w języku bogów 

i ministrantów. Moi mistrzowie 

pytają mnie o radę. W miękkich 

płaszczach narzuconych pośpiesznie 

na sny, o świcie, gdy chłodny 

wiatr przesłuchuje ptaki, moi 

mistrzowie mówią szeptem. 

Słyszę jak drży ich głos.

Nie pozwól rozpłynąć się skupieniu 

Nie pozwól rozpłynąć się skupieniu 

Niech nieruchomo trwa błyszcząca chwila 

choć kończy się kartka i migoce płomień 

Jeszcze nie dostajemy do siebie 

powoli jak ząb mądrości rośnie wiedza

 Jeszcze wysoko na białych drzwiach 

zakarbowany wzrost człowieka 

Z daleka słychać trąbki wesoły głos 

i zwiniętą jak śpiący kot piosenkę 

To co mija nie w próżnię się obraca 

Wciąż nowy węgiel rzuca w ogień palacz 

Nie pozwól rozpłynąć się skupieniu 

W suchym twardym materiale 

prawdę masz utrwalić

O mojej matce

O mojej matce nie umiałbym nic powiedzieć –

jak powtarzała, będziesz kiedyś żałował,

gdy mnie już nie będzie, i jak nie wierzyłem

ani w „już”, ani w „nie będzie”,

jak lubiłem patrzeć, kiedy czytała modną powieść,

zaglądając od razu do ostatniego rozdziału,

jak w kuchni, uważając, że to nie jest dla niej

odpowiednie miejsce, przyrządza niedzielną kawę,

albo, jeszcze gorzej, filety z dorsza,

jak czeka na przyjście gości i patrzy w lustro,

robiąc tę minę, która skutecznie chroniła ją przed

zobaczeniem siebie naprawdę (co, zdaje się,

odziedziczyłem po niej, jak i kilka innych słabości), 

jak potem swobodnie rozprawia o rzeczach,

które nie były jej forte, i jak ja jej niemądrze

dokuczałem, tak jak wtedy, kiedy ona

porównała siebie do Beethovena, głuchnącego,

a ja powiedziałem, okrutnie, ale wiesz, on

miał talent, i jak wszystko mi wybaczała

i jak ja to pamiętam, i jak leciałem z Houston

na jej pogrzeb i jak nic nie umiałem powiedzieć,

i wciąż nie umiem.

Pisała w ciemności 

Ryszardowi Krynickiemu 

Pisała w ciemności.

Rozpacz dyktowała jej słowa

ciężkie jak warkocz komety.

Pisała w ciemności,

w ciszy, którą przerywały tylko

westchnienia ściennego zegara.

Nawet litery były senne,

głowa spadała im na papier.

Ciemność pisała

ująwszy tę niemłodą kobietę

jak wieczne pióro.

Noc litowała się nad nią trochę,

nad miastem rosło

szare więzienie świtu,

różanopalca jutrzenka.

Gdy zasypiała

budziły się kosy

i nie było przerwy

w smutku i w śpiewie.

Poezja jest poszukiwaniem blasku

Poezja jest poszukiwaniem blasku.

Poezja jest królewską drogą,

która prowadzi nas najdalej.

Szukamy blasku o szarej godzinie,

w południe lub w kominach świtu,

nawet w autobusie, w listopadzie,

kiedy tuż obok drzemie stary ksiądz.

Kelner w chińskiej restauracji wybucha płaczem 

i nikt się nie domyśla, dlaczego.

Kto wie, może i to jest poszukiwaniem, 

podobnie jak chwila na brzegu morza,

gdy na horyzoncie pojawił się drapieżny okręt

i zatrzymał się, znieruchomiał na długo.

A także momenty głębokiej radości

i niezliczone momenty niepokoju.

Pozwól mi zobaczyć, proszę.

Pozwól mi wytrwać, mówię.

Wieczorem pada zimny deszcz.

W ulicach i alejach mojego miasta

bezgłośnie i żarliwie pracuje ciemność.

Poezja jest poszukiwaniem blasku.

Spróbuj opiewać okaleczony świat

Spróbuj opiewać okaleczony świat.

Pamiętaj o długich dniach czerwca

i o poziomkach, kroplach wina rosé.

O pokrzywach, które metodycznie zarastały

opuszczone domostwa wygnanych.

Musisz opiewać okaleczony świat.

Patrzyłeś na eleganckie jachty i okręty;

jeden z nich miał przed sobą długą podróż,

na inny czekała tylko słona nicość.

Widziałeś uchodźców, którzy szli donikąd,

słyszałeś oprawców, którzy radośnie śpiewali.

Powinieneś opiewać okaleczony świat.

Pamiętaj o chwilach, kiedy byliście razem

w białym pokoju i firanka poruszyła się.

Wróć myślą do koncertu, kiedy wybuchła muzyka.

Jesienią zbierałeś żołędzie w parku

a liście wirowały nad bliznami ziemi.

Opiewaj okaleczony świat

i szare piórko, zgubione przez drozda,

i delikatne światło, które błądzi i znika

i powraca.

Teraz, kiedy straciłeś pamięć

Ojcu

Teraz, kiedy straciłeś pamięć

i możesz się już tylko bezradnie uśmiechać,

chciałbym ci pomóc – przecież kiedyś

to ty, jak demiurg, otworzyłeś moją wyobraźnię.

Wspominam nasze wyprawy, wełniane obłoki 

płynące nisko nad wilgotnym lasem w górach

(w tym lesie znałeś każdą ścieżkę), i także

letni dzień, kiedy wspięliśmy się na szczyt

wysokiej latarni morskiej nad Bałtykiem

i długo patrzyliśmy na nieskończone falowanie morza,

jego białe ściegi postrzępione jak nitki fastrygi.

Nie zapomnę tej chwili, myślę, że i ty byłeś wtedy 

wzruszony – wydawało się, że widzimy cały świat,

bezgraniczny, oddychający spokojnie, niebieski, doskonały,

wyraźny i mglisty zarazem, bliski i daleki;

czuliśmy kolistość tej planety, słyszeliśmy mewy,

które bawiły się nieśpiesznym szybowaniem

w ciepłych i chłodnych prądach powietrza.

Nie potrafię ci pomóc, mam tylko jedną pamię

Wiolonczela

Niechętni jej mówią: to tylko

skrzypce, które przeszły mutację

i zostały usunięte z chóru.

To nieprawda.

Wiolonczela ma niejeden sekret,

ale nigdy nie płacze,

tylko śpiewa grubym głosem.

Nie wszystko jednak zamienia się

w śpiew. Czasem można usłyszeć

jakby szmer albo szept:

jestem samotna,

nie mogę zasnąć.

Nagrania pochodzą z płyty dołączonej do „Wierszy wybranych” Adama Zagajewskiego opublikowanych w 2014 nakładem Wydawnictwa a5.

Aktualności